poniedziałek, 28 stycznia 2013

Jakiś czas temu miałam dwa bardzo dziwne sny. Jeśli chodzi o pierwszy, to śniło mi się, że jadę autobusem, a celem mojej podróży było mieszkanie W. Gdy już prawie byłam na miejscu, nagle zadzwonił telefon, a w słuchawce usłyszałam... głos mamy wyżej wymienionej osoby.  Zaczęłam tłumaczyć, że siedzę w autobusie i zaraz przyjadę, po czym padły z jej ust następujące słowa: " W. nie chce Cię widzieć... nie powinnyście się spotykać, nie powinnyście utrzymywać kontaktu". Ja jak gdyby nigdy nic siedziałam sobie dalej, a autobus nagle zaczął jechać w zupełnie przeciwnym kierunku. W drugim przyśniło mi się coś równie absurdalnego. Snu dokładnie nie pamiętam (a może to i lepiej), ale za to w pamięci utrwaliła mi się jedna scena... doszło do starcia: W. i Panna Z. kontra ja. Pamiętam, że nawrzucałam tej drugiej od najgorszych i chciałam ją sprać na kwaśne jabłko. Czasami naprawdę boję się moich snów, mojej wyobraźni i tego, co potrafi kreować, chociaż czasami żałuję, że do niektóre z tych sytuacji nie mogą mieć miejsca w rzeczywistości.

Jestem zmęczona. Chcę wakacji, słońca, ciepła na zewnątrz, chcę móc spacerować boso po rozgrzanym słońcem piaskiem, leżeć na trawie, chodzić w kapeluszu z dużym rondem oraz tego, że jedynym zmartwieniem jest fakt, że słońce trochę za mocno mnie spiekło.

Tęsknie za Tobą drogie Lato.

XOXO,
Pani Zrzęda

czwartek, 24 stycznia 2013

Przykro to mówić, ale... tak, jestem leniem. I wcale jakoś mi się z tym walczyć nie chce. Mój poziom lenistwa rośnie wprost proporcjonalnie do ilości rzeczy, które muszę zrobić. Jestem jednak dumna z jednego powodu. W końcu zabrałam się za siebie, odstawiłam moje ukochane słodycze (z którego to powodu niezmiernie cierpię) i zaczęłam ćwiczyć. Brzuch boli, w udach ciągnie, ale nic dziwnego, bo po nierobieniu nic przez tak długi czas i rozpłaszczania mojej rubensowskiej dupy przed komputerem tudzież telewizorem, organizm ma prawo się buntować. Ale ja tam nie zwracam uwagi na jego protesty, bo w końcu zaczynam czuć, że żyję. I coraz bardziej pragnę zmieniać swoje życie na lepsze... i nie są to tylko moje puste obietnice wypowiedziane ot tak, dla zasady, ale zaczynam te postanowienia wprowadzać w życie.

I nie ogranicza się to tylko do mojej strony fizycznej. Zaczynam też zmieniać swoją psychikę, swój tok myślenia, wyrzucam z głowy myśli, których w niej być nie powinno. O dziwo, coraz lepiej radzę sobie bez W. ... nawet fakt, że poszłam dzisiaj na Magdalenkę nie zrobił na mnie aż tak dużego wrażenia, jak zrobiłby jakiś czas temu. Ja już sama nie wiem, czy to dobrze. Boję się, te piękne, ale niestety równocześnie bolesne wspomnienia schowały się gdzieś głęboko w mojej podświadomości, za jakąś niewidzialną ścianą, która nie pozwala im się w pełni wydostać, ale powrócą za jakiś czas, w najmniej oczekiwanym momencie i to ze zdwojoną siłą. Póki co, robię wszystko, żeby do tego nie dopuścić i szczerzę wierzę, że mi się to uda, bo z dnia na dzień umacniam się w przekonaniu, że teraz będzie tylko coraz lepiej. I jestem przekonana, że jeśli bardzo tego chcę to tak będzie.

Późna już godzina, a ja zamiast iść spać, to siedzę i robię wszystko, żeby tylko ściągnąć jak najdłużej, mimo, że jutro przede mną perspektywa wstania o bardzo wczesnej porze, a potem kilkugodzinnej podróży. Czasami sama siebie nie rozumiem...

XOXO,
Pani Zrzęda


sobota, 12 stycznia 2013

To jest jeden z tych dni (które niestety coraz częściej mi się zdarzają), kiedy nie masz ochoty robić nic - jedynie siedzieć i zbijać bąki, chociaż ostatecznie to też można uznać za jakieś zajęcie. Lenistwo przybiera formę wielkiego pająka, który oplata Cię swoją wstrętną, lepką pajęczyną i nawet nie myśli, żeby Cię wypuścić. Może to wpływ tej "śniegowo - zmulaszczej" pogody, może tego, że jeszcze cały czas wewnątrz mnie toczy się walka leukocytów z małymi wrednymi stworzonkami, zwanymi powszechnie wirusami, a może dlatego, że po raz kolejny położyłam się późno spać, przy czym musiałam wstać dosyć wcześnie, bo przecież matematyka sama się nie powtórzy.

I znowu naszło mnie na słodko-gorzkie wspomnienia. Przeraża mnie fakt jak bardzo jestem nudna, monotematyczna i do bólu sentymentalna ostatnimi czasy ... momentami mam ochotę walnąć się czym ciężkim w głowę, bo zaczynam mieć dosyć tych powracających jak bumerang tematów. Jeśli ja sama tego nie uczynię, to pewnie zrobi to niedługo ktoś z mego najbliższego otoczenia. No cóż, w wieku lat 18 zaczynam robić się jak stary zgorzkniały dziad, co to tylko siedzi na taborecie, zrzędzi i narzeka jak mu źle i niedobrze. Chyba wiec jednak nie bez powodu podpisuję się jako Miss Grumbler.

Gdy wracałam dzisiaj z zajęć miałam ochotę pójść na Magdalenkę. Ciekawa jestem jak tam jest zimą. Myślę, że wygląda pięknie, zresztą nie było pory, kiedy tak nie wyglądała. A może tylko tak mi się wydaje? Nie ukrywam, że nie potrafię spojrzeć na to miejsce obiektywnie, bo darzę je ogromnym sentymentem. Dla większości ludzi - zwykła górka w małym parku, dla mnie - cały kalejdoskop związanych z nią wspomnień. Lubiłam tam przychodzić z W.. To był nasz raj, nasza własna mała utopia, gdzie działy się niby całkiem zwyczajne rzeczy, które jednak miały dla mnie magiczny wymiar. Leżenie na trawie i śmianie się do rozpuku z błahostek, trzymanie za ręce, patrzenie nocą na gwiazdy, a w dzień na chmury i doszukiwanie się jakichś określonych kształtów w tych ulotnych obłokach, czy chociażby wspólne picie kawy na ławce tuż obok... to wszystko składało się na moją osobistą definicję szczęścia. Żałowałam, że nie dało zatrzymać się czasu lub sprawić, że życie składa się tylko i wyłącznie z takich momentów.

Czy to normalne tak za kimś tęsknić? A może ja po prostu tęsknię za tymi dobrymi chwilami, bo boję się, że już nigdy nie będę czuła się tak dobrze? Nie wiem. Boję się, że już nigdy tak nikogo nie pokocham.



piątek, 11 stycznia 2013

Dwa razy straciłam tego samego człowieka. Najpierw jako ukochaną osobę, teraz jako przyjaciela. Sama nie wiem, co bolało bardziej, ale nigdy się nie spodziewałam, że po raz drugi złamie obietnicę. Nie po tym, co stało się 4 miesiące temu, nie po tym jak dałam drugą szansę mimo, że obiecałam sobie, że tej szansy nigdy nie będzie, nie po tym jak dostałam zapewnienie, że nigdy nie zniknie z mego życia. Potrzebowałam W. w swoim w życiu w jakiejkolwiek postaci. Byłam w stanie znieść nawet nocne telefony i opowiadania o tym, jaka Z. jest wspaniała, jak bardzo ją kocha, jak nie może bez niej żyć i jak czuje się z nią wyśmienicie. Chciałam tylko, żeby ta osoba była. Nic więcej.

Męczyłam się przez 4 miesiące. Robiłam rzeczy, których nie powinnam była robić, w mojej głowie roiły się myśli, których być nie powinno. Potrafiłam wracać do domu okrężną drogą, tylko po to, by pojawić się w miejscu, które mi się z W. kojarzyło lub gdzie potencjalnie mogłam W. spotkać, jednak nigdy tak się nie stało. Zastanawiałam się chodząc w tamte miejsca, czy te spotkanie, które miało miejsce 4 miesiące temu, a mianowicie scena niczym z filmu "Och Karol", którą (o zgrozo) ja zorganizowałam, wpłynęło jakkolwiek na W., czy nauczyło czegoś i uświadomiło, jak wiele ludzi ta osoba skrzywdziła... Tak bardzo chciałam zapomnieć, tak bardzo chciałam wyrzucić to wszystko z mojej głowy, modliłam się i błagałam Boga, żeby mi pomógł, żeby dał siłę, żeby przyniósł ulgę, ale jednocześnie robiłam rzeczy, (często podświadomie), które były sprzeczne z tym, czego tak bardzo pragnęłam.

Pewnego wieczora, a właściwie nocy wszystkie moje dotychczasowe wielkie założenia i plany, że W. nie ma i nie będzie w moim życiu legły w gruzach. Wszystko przez mojego przyjaciela (a może dzięki niemu? bo tak właściwie to nie potrafię stwierdzić, czy żałuję, że doszło do tego zdarzenia), który bezceremonialne wyrwał mi z ręki telefon i zadzwonił do W. Udawałam, że się bronię, bo chyba chciałam, żeby to zrobił, ale jednocześnie tak bardzo się wstydziłam faktu, że się złamałam, że uległam swoim zachciewajkom i bliżej nieokreślonym potrzebom, bo wiem dobrze, że gdybym się uparła, to nie pozwoliłabym mu, aby wykręcił ten  numer i zostawił wiadomość na poczcie głosowej W.. Skutkiem tego wszystkiego było naście nieodebranych połączeń, a następnie długa, ale zaskakująco oczyszczająca rozmowa.

Nie wiem, czy oczyszczająca to dobre słowo, ale w tamtym momencie poczułam się, jakby kamień, który siedział twardo przytwierdzony, spadł mi z serca, a ja na nowo mogłam zacząć oddychać. Swobodnie oddychać pełną piersią, jakbym zaczerpnęła powietrza pierwszy raz od tych cholernych 3 miesięcy. Poczułam się jak narkoman na głodzie, który w końcu dostał działkę.

Rozmowy nie pamiętam dokładnie, bo nie wierzyłam w to, co się dzieje i targały mną silne emocje, a wypitych wcześniej kilka kieliszków wódki także nie ułatwiało sprawy. Pamiętam za to, że płakałam, jak małe dziecko wyłam W. do słuchawki, siedząc w deszczu na mokrej ławce, tudzież chodząc z w te i wewte po niemniej suchej trawie. Pamiętam również słowa: "Dziękuję Ci za to, co zrobiłaś 3 miesiące temu, jestem teraz zupełnie innym człowiekiem. A Ty jesteś takim moim aniołem stróżem... nie płacz, proszę...". A potem usłyszałam jeszcze: " Ja po prostu się pogubiłam. Kochałam Cię sercem zagubionego człowieka".

Od tamtego dnia nic nie było takie, jakie miało być. Rozmowy o dziwo przychodziły nam z łatwością, co więcej, mam wrażenie, że dopiero teraz naprawdę dobrze nam się rozmawiało. A rozmawiałam z W. nader często, niemalże codziennie. Rozmowy za każdym razem były długie, z dnia na dzień coraz dłuższe. Nawet nie wiem kiedy mijały te 3 godziny.


Na samym początku chciałam walczyć o W.. Walczyć nie tylko jako o przyjaciela, ale także jako o osobę, z którą chciałam spędzić swoje życie. I to w dosłownym tego stwierdzenia znaczeniu, bo moja głowa potrafiła tworzyć wspaniałe wizje. Wspólne mieszkanie, śniadania, obiady, kolacje, wspólne spacery, wakacje, oglądanie filmów, włóczenie się w nocy po mieście, wspólne picie kawy - mocnej, ale z dużą ilością mleka... każde, nawet codzienne czynności, które przy tej osobie miały być czymś niezwykłym. Ale nie było rozmowy z W., przy której temat nie schodził na Pannę Z. - jaka ona jest wspaniała, jaka cudowna, jak dobrze się z nią czuje, jak niewyobrażalnie kocha, jak sobie nie wyobraża bez niej życia i  jak bardzo chce z nią robić te wszystkie rzeczy, o których pisałam wyżej. Więc musiałam to jakoś przełknąć i zaakceptować fakt, że to nie ja będę tą osobą, bo chciałam, żeby W. znowu nie zniknęła z mego życia. I w taki oto sposób zostałam sprowadzona tylko i wyłącznie do roli przyjaciela, ale mimo to, gdzieś tam głęboko w mojej podświadomości robiłam sobie nadzieje, chociaż dobrze wiem, że nie powinnam.

W międzyczasie doszło do dwóch spotkań, o czym oczywiście Panna Z. nic nie wiedziała. Z resztą o tym, że rozmowy odbywały się prawie codziennie także. Bardzo bałam się pierwszego spotkania (z resztą nie tylko ja), ale jak się potem okazało obawy były niepotrzebne. Fakt - gdy stanęłam w drzwiach mieszkania W. wmurowało mnie, tak jakbym zupełnie nie spodziewała się, że zastanę tam tę własnie osobę, ale po chwili wylądowałam w ramionach owej i poczułam, że w końcu wszystko jest w porządku.

A teraz straciłam to wszystko bezpowrotnie. Wspaniała Panna Z. zabrała mi najpierw ukochaną osobę, a teraz przyjaciela. Dowiedziała się o moim wznowionym kontakcie z W., po czym kazała go natychmiast zerwać. To był jeden z najbardziej przykrych telefonów, jaki kiedykolwiek otrzymałam. "Stoję teraz między młotem, a kowadłem. Nie wiem co mam robić... Chyba lepiej będzie, jeśli każde z nas pójdzie w swoją stronę, ułoży swoje życie. Nie chcę Cię skrzywdzić.". Zapytałam, czy to ma oznaczać koniec. Nie umiała mi powiedzieć tego wprost.

Wybaczyłam. Nie potrafię się na W. gniewać. Miałam, mam i chyba na zawsze będę mieć cholerny sentyment do tej osoby i co by się nie stało, zawsze będzie zajmować kawałek mego serca, do którego nikt inny dostępu mieć nie będzie. Na początku znów poczułam ten rozpierający ból i poczucie, że nie wiem, co mam dalej robić ze swoim życiem. Potem nie czułam nic. A teraz? Teraz czuję ogromny żal do W. i tęsknotę za tym, co straciłam i czego nigdy juz nie odzyskam: osobę, która jest mi do życia potrzebna. W jakiejkolwiek formie. Boli mnie nawet sama myśl, że nigdy już nie zamienimy słowa, że już nigdy więcej nie będziemy się śmiać leżąc na naszej Magdalence, że już nigdy nie wypijemy razem naszej ukochanej latte. Nie jestem w stanie dać trzeciej szansy, chociaż czuję, że będę o tę szansę poproszona.

czwartek, 10 stycznia 2013

I od czego by tu właściwie zacząć? Mówią zawsze, że należy zaczynać od początku, tylko gdzie jest ten początek - nie wiem. Mam wrażenie, że w ostatnim czasie w moim życiu jest wiele takich "początków". Każdy sygnalizuje coś innego, kończy jedno, a rozpoczyna drugie, ale który jest tym właściwym? Na to pytanie odpowiedzieć nie umiem.

Nie będę się tu rozpisywać o tym, jakim nieszczęśliwym człowiekiem jestem, bynajmniej nie chcę tego robić, bo czy to ma jakikolwiek sens? Nie wiem. Oj zdecydowanie za często te stwierdzenie pojawia się w moim osobistym słowniku. Poza tym nie mogę powiedzieć, że jestem nieszczęśliwa, bo mam tak naprawdę wszystko, czego mi potrzeba, jednak do pełni szczęścia czegoś mi brakuje - takiej małej cząstki, elementu i póki co, nie potrafię stwierdzić, czym to tak naprawdę jest. Mam wrażenie, ze tkwię zawieszona w jakiejś dziwnej przestrzeni, w osobistej bańce mydlanej tudzież szklanej kuli, której ściany przebić nie umiem, ale staram się to robić każdego dnia i czuję, że owa ściana robi się powoli coraz cieńsza. Za to jedyną z niewielu rzeczy, którą na pewno mogę stwierdzić to fakt, że jestem innym człowiekiem, niż byłam jakiś czas temu... rok, może półtora, ciężko określić tu jakąś konkretną granicę. Dużo się dzieje, bardzo dużo. Nie zawsze dobrze, ale wiem, za to, że nie bez przyczyny. Coś się kończy, coś zaczyna,bo przecież życie to ciągły ruch, zmiany, swoiste koło fortuny, które obdarza nas całym wachlarzem różnorodnych zdarzeń, na które wpływu często nie mamy. Jedynie pozostaje wierzyć w to, że Bóg wie co robi, że postawił mnie na takiej ścieżce życia, która nie jest ślepą ulicą, lecz autostradą prowadzącą do szczęścia i poczucia, że jestem spełnionym człowiekiem.

Ot mnie napadło na pisanie. Oby było tak jak najczęściej, bo czasami od tego natłoku myśli robi mi się w głowie tak zwany "mindfuck", chociaż tak naprawdę ciężko stwierdzić co siedzi w tej mojej głowie. I mimo, że mam przy sobie mnóstwo ludzi, takich osobistych aniołów, którzy pomagają mi każdego dnia i czuwają nad tym, żebym znowu nie zrobiła jakiegoś głupstwa, to są rzeczy, które bywają na tyle oderwane od rzeczywistości , że po prostu nie mam ani ochoty ani sumienia zadręczać ich tymi z  dupy wyjętymi rozterkami.

Kończę już, bo za chwilę zasmarkam całą klawiaturę. Wirusy i bakterie bardzo mnie kochają w ostatnim czasie. Mam nadzieję, że szybko wydobrzeję, bo mam mnóstwo spraw do załatwienia, których to z dnia na dzień przybywa, a ja sobie po prostu bezwładnie leżę i czekam na to, aż przestanie się ze mnie lać niczym z wodospadu. Eh, nadzieja fajna sprawa.

XOXO,
Pani Zrzęda