sobota, 28 grudnia 2013

Czasami mam ochotę wybiec na ulicę, złapać jakąś nieznajomą osobę za rękę i powiedzieć jej wszystko. Jak jest mi przykro, jak ogromny siedzi we mnie smutek, jak bardzo przepełnia mnie złośc, żal, jak bardzo zgorzniałam, że żyję w bańce mydlanej w świecie marzeń, że z dnia na dzień coraz bardziej odrywam się od rzeczywiśtości, odwracam się od bliskich, że nie umiem sobie z tym wszystkim poradzić, że pragnę cofnąć czas, przestać myśleć o złym, wyrzucić z głowy niepotrzebnych ludzi, miejsca, rzeczy, że gdy schowam te przykre myśli gdzieś na dnie swojej podświadomości, to one i tak zawsze wracają, że mam wszystko, czego mi potrzeba: rodzinę, przyjaciół, wymarzone studia, a czuję się w głębi nieszczęśliwa, że wypełnia mnie wszechogarniająca pustka i nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić.

I tak niezmiennie 751 dni.

sobota, 21 grudnia 2013

Jest 2 w nocy z hakiem, powinnam była dawno temu pójść spać, a ja sobie siedzę i się zastnawiam: czemu?

O ileż byłoby wygodniej, żeby nie kochać nikogo, żeby nie było miłości, ciągnącej za sobą serię rozczarowań i cierpienie. Świat wtedy byłby taki piękny, piękny bez tej przereklamowanej Pani M., która tylu ludzi doprowadza do obłędu.

I nie mogę sobie darować, że nie umiem z tego wyleczyć, że to siedzi we mnie głęboko, te poczucie żalu, pustki, bezsilności wniknęło we mnie, wbiło się pazurami i ani myśli stamtąd wyjść. Pasuda.

Za rok o tej porze będę siedzieć w pięknej Italii. I mam nadzieję, że ona wtedy będzie tęsknić za mną, tak jak ja tęskniłam przez ten cały czas, ze będzie zwijać się w kłębek z bólu i pluć sobie w brodę, że mnie straciła. Nie chcę zemsty, chcę, żeby poczuła jak to jest, gdy świat wypada Ci z rąk, nie wiesz, co masz zrobić ze swoim życiem. Nie umiem wybaczyć.

Jak ja Cię kurwa nienawidzę.



Właśnie mijają dwa lata.

Wracam do wspomnień. Jestem małym masochistą i lubię sobie czasem tak po prostu umierać od nowa. I znowu, i jeszcze raz.

środa, 15 maja 2013

Zamknij oczy i wyobraź sobie szczęście. Co widzisz?

Szczęście to abstrakcyjny twór, coś nienamacalnego do czego dążymy, mimo, że nie mamy pewności, że to w ogole istnieje. Życie to ciągła pogoń za szczęściem i chociaż dla każdego z nas oznacza coś zupełnie innego, to każdy ma jakieś wyobrażenie o nim. I ja mam swoją osobistą definicję szczęścia.

Stoję ja, a u mego boku druga osoba. Nie widzę twarzy, nie wiem, kim jest, ale wiem na pewno, że mnie kocha. Taką jaka jestem, z wszystkimi moimi wadami, niezbyt idealnym ciałem, dziwactwami, niezawsze byłskotliwymi odpowiedzami i mądrymi posunięciami, czasem zbyt grymaśnym charakterem. I ja tę osobę również darzę uczuciem i jest ona z pewnościa tego warta. Kocham i jestem kochana. Czuję bliskość tego człowieka i spokój, bo wiem, że moje serce, wprawdzie rozdarte na kawałki, ale skrupulatnie posklejane, ciągle silnie i całkiem sprawne bije dla kogoś. I mam świadomośc, że i dla mnie bije jakieś serce, kocha i jest bez względu na wszystko. Bez żadnej ściemy. Na zawsze.

Jeszcze do niedawna myślałam, że tą osobą będzie W. Zgubiła mnie wizja idealnej przyszłości, którą kreowałam i pielęgnowałam w mojej głowie, wyobrażałam sobie zbyt wiele i zbyt wiele również ignorowałam. Zsuwałam na dalszy plan jej wszystkie dziwne i nierzadko podejrzane zachowania, bo myślałam, że się dla mnie zmieniła, że spotkało mnie niesamowite szczęście i ta moja beznadziejna miłość przestała być nieodwzajemniona, że od tej pory jestem tą jedyną w jej życiu. Spotkało mnie jednak gorzkie rozczarowanie, bo okazało się, że w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Nie byłam jedyną, a jedną z wielu.

Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, zastanawiam się jak mogłam być tak głupia i ślepa, żeby nie zauważać, że W. permanentnie mnie oszukuje, że niemal każde jej słowo mija się z prawdą. Wybaczałam za kazdym razem, myśląc, że to ze mną jest coś nie tak, że cała wina leży po mojej stronie, że to wszystko to wytwór mojej wyobraźni i przejaw chorej zazdrości.

Z uglą muszę stwierdzić, że z każdym dniem boli coraz mniej. Rozpacz i ból ustępują miejsca nadzeji, a głowę przepełniają pozytywne myśli i wizje przyszłości, ale nie czarno-białej, jak do tej pory, lecz pełnej barw i pozytywnych zdarzeń. Jedno wiem na pewno: nigdy więcej nie popełnię podobnego błędu i nie pozwolę nikomu tak wpłynął na moje życie.


niedziela, 17 marca 2013

sen o szczęściu

17 marca. Niedzielne i nieco leniwe popołudnie. Słońce rozkosznie otula swymi promieniami, subtelnie muska powieki, delikatnie rozgrzewa przemarznięte policzki. Bardzo za tym tęskniłam.

Wiem, że niektóre rzeczy, za którymi tęsknię, których tak w danym momencie potrzebuję są niesamowicie odległe, ale za jakiś czas będą już tylko wspomnieniem, do którego z sentymentem wrócę, bo czas przecież płynie, razem z nim mija życie i chociaż nie wiem jak bardzo chciałabym go zatrzymać, nie wydarzy się to nigdy i pozostanie kolejnym z wielu niespełnionych marzeń. Przez to zapominamy jak bardzo "tu i teraz" jest ulotne i przygnębiające jest to, jak bardzo go nie doceniamy. Żyjemy albo przeszłością albo złudnym wyobrażeniem o przyszłości, nie widzimy tego, jak wiele rzeczy tracimy w chwili obecnej, często bezpowrotnie. Tracimy szanse, całe mnóstwo szans, nie pamiętamy o tym, żeby czerpać radość z tego, co przyniosła nam dany moment. Niestety, ja się na tym bardzo często łapię.

Po prostu coraz częściej uciekam do świata marzeń. Lubię sobie pomarzyć, nie tylko o wielkich rzeczach, które prawdopodobnie będą miały miejsce tylko w mojej głowie, ale także o tych bardziej oczywistych, które dla niektórych nie stanowią nic nadzwyczajnego. Robię to, bo wtedy świat wydaje się piękniejszy, odrywam się od tej przygnębiająco szarej rzeczywistości. Pomimo bolesnych wydarzeń, mimo ogromnego strachu oraz  głęboko siedzących we mnie uczuć i wspomnień najbardziej lubię marzyć o tym, że spotkam jeszcze w swoim życiu osobę, która poskleja do kupy moje popękane serce, sprawi, że uwierzę, że może być dobrze. I pozostanie w moim życiu nie na tydzień, miesiąc, rok, czy dwa, ale na całe życie. Jak mała dziewczynka naiwnie marzę o tej wielkiej niczym z filmu miłości.




poniedziałek, 11 marca 2013

Przepis na szczęście

Najgorzej jest wieczorami, kiedy nie mam żadnego konkretnego zajęcia, gdy zostaję sama ze swoimi myślami. Zdarza się to też  w autobusie, kiedy siedzę bez ruchu patrząc w okno, odcinam się od ludzi mnie otaczających i  zamykam się w świecie muzyki, która często przywołuje obrazy, nie zawsze pożądane. Jest źle, kiedy zostaję sama, bo nawiedza to uczucie bezradności i powracające jak mantra pytanie: "co dalej?" mimo, że teoretycznie mam plan na siebie i swoją przyszłość. Już chyba przyzwyczaiłam się, że przychodzi do mnie czasem Pani Nostalgia, wpada na chwilę lub dwie, a idzie sobie dopiero wtedy, kiedy sen mimowolnie zamyka mi powieki, a głowa bezwładnie zatapia się w poduszce po kolejnym męczącym dniu.

I mimo, że owa Pani nie zapomniała o mnie również i dzisiaj, to z ulgą mogę powiedzieć, że ten dzień zaliczam zdecydowanie do tych dobrych. Lubię ludzi, lubię ich mieć przy sobie, a najbardziej lubię to, że dzięki nim mogę się śmiać. Płakać ze śmiechu na środku ulicy. To są właśnie te momenty, które są jednym z głównych składników mego osobistego przepisu na szczęście, który staram się każdego dnia ulepszać, aż w końcu dojdę do perfekcji i któregoś dnia będę mogła z czystym sumieniem stwierdzić: tak, smakuje mi życie.

Nie wiedziałam, że będę w stanie powiedzieć W. tak bezceremonialnie to, co czuję, to, czego na dany moment pragnę, a przede wszystkim nie sądziłam, że kiedykolwiek będę w stanie dojrzeć do takich wniosków. "Wiesz czego chcę W.? Żebyś zniknęła z mojej głowy, a przede wszystkim z mego serca. (...) Gdybym wiedziała, jak Cię stamtąd wyrzucić, już dawno zrobiłabym to." I chodź na początku bolało, teraz jestem dumna z tego, że w końcu zakończyłam ten nieszczęsny etap mego życia i dotrzymałam złożonej sobie obietnicy: nie będzie trzeciej szansy. I chodź nie ma jej już fizycznie i namacalnie w moim życiu, cały czas gdzieś tam siedzi w mojej podświadomości, ona sama i wspomnienia z nią związane. I aby uwolnić się od tego wszystkiego na amen, potrzebuję jeszcze jednej rzeczy: recepty jak mam swoje serce i umysł z W. wyleczyć.

poniedziałek, 25 lutego 2013

promyk słońca

Dzisiejszy dzień mogę z całą pewnością okrzyknąć najlepszym dniem od dawien dawna, a na pewno w nowym roku. Nieczęsto zdarza mi się płakać ze szczęścia, a ostatni raz kiedy miało to miejsce, było wtedy, gdy mając lat może 5, może 6, dostałam upragnioną małpę na rowerze (która po dziś dzień siedzi sobie dumnie na półce jako pamiątka i wspomina stare dobre czasy). I znowu poczułam się podobnie - jak małe szczęśliwe, beztroskie dziecko, które dostaje coś, o czym marzy od dawna. Słowo "matura" przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, straciło swą urzędową moc, wszystkie troski odeszły na bok, a nastrój momentalnie skoczył do góry w przypływie euforii, a wszystko za sprawą jednego telefonu od P.

"Wiesz co, Florence and the Machine będą na Cook Live Festival!". Niektórzy mogą popukać się w czoło i stwierdzić, że mam nierówno pod sufitem, bo wzruszam się na wiadomość o koncercie, ale dla mnie jest to dowód na to, że marzenia się spełniają. Ponad 2 lata oczekiwań, aż nagle, zupełnie niespodziewanie dostaję taką wiadomość.

Obiecywałam sobie, że bez względu na wszystko, choćbym miała uciec z domu, obrabować bank, czy narazić się rodzinie, pojadę na koncert Florence, jeśli tylko zdecyduje się ona przyjechać do Polski. Bardzo cieszę się, że finalnie będzie ze mną P., bo nie wyobrażam sobie, że mogłabym na koncert pojechać bez niej.

Jakby było mało dobrych informacji, zadzwoniła do mnie siostra, która poinformowała mnie, że ma dla mnie prezent w postaci biletu... na koncert mojego ukochanego (chociaż znacznie mniej niż Florence, ale nadal ukochanego) Czesława, na który to koncert bardzo chciałam iść, ale ze względu na dziurę w budżecie musiałam sobie darować.

To był naprawdę dobry dzień. Miła odmiana po tych kilku niezbyt optymistycznych miesiącach, taki mały promyk słońca, który sprawił, że dostałam pozytywnego kopa i wiem, że jutro obudzę się uśmiechem na twarzy. Jak widać, fortuna kołem się toczy. Możecie się wszyscy pukać w czoło, ale ja w tym momencie jestem najszczęśliwszą dziewczyną na ziemi!

Xoxo,
Pani Zrzęda

środa, 20 lutego 2013

słodko-gorzkie podsumowanie

Czas sobie płynie, ucieka jak piasek przez palce, a ja stoję w miejscu i biernie się temu przyglądam. Jednak czasami bardzo żałuję, że nie mam wpływu na to, żeby go zatrzymać.

Zastanawiam się, czy wszystko to, co pojawia się w naszym życiu, wszystkie mniej lub bardziej znaczące sytuacje, ludzie, czy chociażby miejsca, jest odgórnie zaplanowane i bez względu na to, co zrobimy podążamy wyznaczonym przez Boga torem, czy mamy całkowitą swobodę w kreowaniu rzeczywistości, niczym małe dziecko, które często nieudolnie, próbuje lepić różnego rodzaju formy z plasteliny. Wiem na pewno, że pewne rzeczy nie dzieją się w życiu bez przyczyny, ale czy jest to spowodowane siłą odgórną, czy jest tylko skutkiem naszych postępowań i dokonywanych wyborów - tego nie wie nikt.

Czuję się jednak bezpieczniej myśląc i wierząc szczerze to, że jednak nie jestem skazana sama na siebie i owszem, mam wpływ na decyzje i wybory, których dokonywać muszę, ale to, że los je przynosi, to nie jest kwestia przypadku.

Bo życie to ciągłe dokonywanie wyborów, niestety nie tylko między złem a dobrem, ale często także między złem a tzw. "mniejszym złem". Tylko skąd się dowiedzieć, czy decyzja, droga, którą wybieramy jest tą odpowiednią? Łut szczęścia, a może wewnętrzne przeczucie, intuicja? To kwestia sporna i ile ludzi, tyle jest opinii na ten temat. Moja również nie jest do końca sprecyzowana.

Po tych wszystkich sytuacjach, bardzo bolesnych i raniących mnie głęboko od środka, jestem innym człowiekiem. I mimo to, że nie był i nadal nie jest to dla mnie łatwy okres, to w pewien sposób mogę podziękować losowi za tę sytuację, bo nauczyłam się dzięki temu bardzo wiele.

Przede wszystkim tego, że nigdy przenigdy nie wolno ufać bezgranicznie ludziom. Robiłam tak niestety przez długi czas, łykałam każde słowo nie przypuszczając nawet, że dana osoba może nie być ze mną szczera, po prostu nie dopuszczałam do siebie takiej myśli. Teraz jest inaczej. Nie mogę powiedzieć, że jestem nieufna, po prostu sceptycznie podchodzę do ludzi i tego, co wypływa z ich ust, bo z doświadczenia wiem, że ludzie po to, żeby zrobić na innych dobre wrażenie mówią rzeczy, które z rzeczywistością niewiele mają wspólnego.

Kolejnym wnioskiem wyciągniętym z tych beznadziejnych sytuacji jest fakt, że nie mamy wpływu na to, kto się w naszym życiu pojawia, natomiast możemy decydować kto w nim zostanie. "Ludzie to świnie, potwory, nienawidzę ich" - tak przez pewien bardzo krótki czas śmiałam twierdzić. Ale to było błędne myślenie. Bo owszem, są ludzie, którzy idealnie wpasowują się w te stwierdzenie, ale pomiędzy nimi można znaleźć takie perełki, które z całą pewnością trzeba docenić i zrobić wszystko, żeby pozostały w naszym życiu jak najdłużej. To dla takich ludzi warto żyć, bo to oni są naszą opoką, kimś w rodzaju anioła stróża, który pomaga przetrwać złe chwile. Dziękuję Bogu, że w moim życiu było miejsce i dla takich ludzi.

I ważne jest też, żeby być silnym. Mówią: "co nas nie zabije, to nas wzmocni" i jest w tym trochę prawdy. Bo życie to przede wszystkim ogromny dar, który dane nam było otrzymać tylko raz. I nie wolno nam tej szansy zmarnować. Nikt za nas go nie przeżyje, dlatego warto się starać, by uczynić je jak najlepszym. A zrobić to można poprzez docenianie małych rzeczy, często całkiem przyziemnych, związanych z codziennością. Trzeba żyć dniem dzisiejszym, tym co nam on przynosi i celebrować nawet najmniejsze powody do radości. Bo mimo wszystko, ŻYCIE JEST PIĘKNE.

Xoxo,
Pani Zrzęda




środa, 6 lutego 2013

Są takie momenty, kiedy człowiek zaczyna wątpić we wszystko: w ludzi, w w otaczający go świat, a przede wszystkim w siebie samego. Biorą się one nie wiadomo skąd, spadają na nas jak grom z jasnego nieba i skutecznie odpędzają całe pozytywne nastawienie do życia i wiarę w nasze możliwości. I dzisiaj nadszedł właśnie taki moment.

Zaczęło się niewinnie, od błahostki - rosnącej pomalutku irytacji nad zadaniami z matematyki. Następnie przeszło to w falę "wkurwów". A potem było już tylko coraz gorzej. Nie wiadomo skąd wzięły się łzy, ogarnęła niemoc, jakby ktoś lub coś złapało za ręce i zaczęło szeptać do ucha: "nie umiesz, nie potrafisz, jesteś beznadziejna, do niczego się nie nadajesz."

Wyszłam na spacer. To moje osobiste lekarstwo, terapia, której nieodłącznym elementem są słuchawki na uszach, z których płynie muzyka dostosowana do mego nastroju. Mogę wtedy albo spokojnie "rozchodzić" buzujące we mnie emocje, które jeszcze chwila, a wybuchłyby jak bomba zegarowa... albo płakać. Po prostu iść i płakać, nie zwracając na nic uwagi. Nie lubię jak ktoś patrzy jak płaczę. Zaraz zaczynają się pytania: czemu znowu płaczesz? coś się stało? mogę Ci jakoś pomóc? Całe mnóstwo zbędnych pytań, których unikam jak ognia.  Płacz to dla mnie coś intymnego, coś co nie wymaga widowni, nie jest na pokaz. Dlatego zawsze, gdy chcę płakać wychodzę z domu. W. zawsze powtarzała, że łzy są oznaką słabości, dlatego nigdy nie płacze. Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo się mylisz, kochanie. Gdyby nie łzy, wszystkie te emocje gromadziłyby się we mnie, aż w końcu stałoby się coś złego, bardzo złego.

Nieodzowną częścią tych moich spacerów jest to, że bardzo dużo myślę. To może i dobrze, ale czasami dochodzę do wniosków, do których naprawdę nie chciałam dochodzić, bo często niepotrzebnie ujawniają fakty, które rozgrzebują zasklepiające się już rany. Jak zwykle, w momencie słabości na tapecie pojawił się temat W.

Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że czuję się wykorzystana. Wykorzystana dwukrotnie, pomimo tego, że dałam szansę, zaufałam, chociaż może nie powinnam tego robić. Tak cholernie boli mnie fakt, że W. zbudowała sobie szczęście na mojej krzywdzie, że ta moja fatalna miłość stała się jej ścieżką do szczęścia, na której przy okazji zostałam zdeptana. Gdybym nie uświadomiła jej tego, co tak naprawdę robiła, pewnie nie byłaby teraz z Panną Z, tylko bawiła się kolejnymi ofiarami. Myślałam, że robię dobrze, że pomagam sobie i dzięki temu poczuję się wolna i silna. Śmieszy mnie fakt, jaka byłam głupia. Naprostowałam W., pomogłam zrozumieć błędy, a sama zapłaciłam za to słono, chociaż tak naprawdę nie czuję, żebym zrobiła coś źle. To, że dałam drugą szansę to było głupie posunięcie, którego konsekwencji przez te swoje zaślepienie nie przewidziałam. Na tamten moment mogłam zrobić wszystko, żeby tylko zatrzymać ją przy sobie.

"Będzie lepiej, jeśli każda pójdzie w swoją stronę." Niby dla kogo lepiej? Ty mała, okrutna egoistko. Tak bardzo Cię kocham i tak bardzo Cię nienawidzę. Dobrze wiesz, że potrzebowałam Cię jak powietrza, a Ty tak po prostu mnie zostawiłaś. Bo Twoje własne szczęście znowu było dla Ciebie ważniejsze. Czy zastanawiasz się jak sobie radzę, czy jestem szczęśliwa, czy w ogóle jeszcze żyję? A co masz sobie głowę zawracać, jak to ujęłaś, "przyjaciółką, która się we mnie nieszczęśliwie zakochała". Rzuciłaś mnie w kąt, jak jedną z wielu nieznaczących zabawek. Tylko po co mi mówiłaś, że masz do mnie sentyment, że gdyby nie panna Z., to padłaby z Twoich ust propozycja? Nawet nie wiesz jak bardzo chciałabym się  z Ciebie wyleczyć. Błagam, opuść moją głowę, moje serce. Jak już masz znikać z mego życia, to nie tylko fizycznie, ale mentalnie. I tak już dużo mi zabrałaś. Bo w międzyczasie zatraciłam gdzieś kawałek siebie, nie wiem gdzie, nie wiem jak, nie wiem  jak go szukać.

I stało się to, czego tak bardzo się obawiałam. Wylały się te wszystkie skrupulatnie chowane w dalekich przestrzeniach mojej świadomości uczucia,emocje, wspomnienia. I kto by pomyślał, że wszystko zaczęło się od tej cholernej matematyki.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Jakiś czas temu miałam dwa bardzo dziwne sny. Jeśli chodzi o pierwszy, to śniło mi się, że jadę autobusem, a celem mojej podróży było mieszkanie W. Gdy już prawie byłam na miejscu, nagle zadzwonił telefon, a w słuchawce usłyszałam... głos mamy wyżej wymienionej osoby.  Zaczęłam tłumaczyć, że siedzę w autobusie i zaraz przyjadę, po czym padły z jej ust następujące słowa: " W. nie chce Cię widzieć... nie powinnyście się spotykać, nie powinnyście utrzymywać kontaktu". Ja jak gdyby nigdy nic siedziałam sobie dalej, a autobus nagle zaczął jechać w zupełnie przeciwnym kierunku. W drugim przyśniło mi się coś równie absurdalnego. Snu dokładnie nie pamiętam (a może to i lepiej), ale za to w pamięci utrwaliła mi się jedna scena... doszło do starcia: W. i Panna Z. kontra ja. Pamiętam, że nawrzucałam tej drugiej od najgorszych i chciałam ją sprać na kwaśne jabłko. Czasami naprawdę boję się moich snów, mojej wyobraźni i tego, co potrafi kreować, chociaż czasami żałuję, że do niektóre z tych sytuacji nie mogą mieć miejsca w rzeczywistości.

Jestem zmęczona. Chcę wakacji, słońca, ciepła na zewnątrz, chcę móc spacerować boso po rozgrzanym słońcem piaskiem, leżeć na trawie, chodzić w kapeluszu z dużym rondem oraz tego, że jedynym zmartwieniem jest fakt, że słońce trochę za mocno mnie spiekło.

Tęsknie za Tobą drogie Lato.

XOXO,
Pani Zrzęda

czwartek, 24 stycznia 2013

Przykro to mówić, ale... tak, jestem leniem. I wcale jakoś mi się z tym walczyć nie chce. Mój poziom lenistwa rośnie wprost proporcjonalnie do ilości rzeczy, które muszę zrobić. Jestem jednak dumna z jednego powodu. W końcu zabrałam się za siebie, odstawiłam moje ukochane słodycze (z którego to powodu niezmiernie cierpię) i zaczęłam ćwiczyć. Brzuch boli, w udach ciągnie, ale nic dziwnego, bo po nierobieniu nic przez tak długi czas i rozpłaszczania mojej rubensowskiej dupy przed komputerem tudzież telewizorem, organizm ma prawo się buntować. Ale ja tam nie zwracam uwagi na jego protesty, bo w końcu zaczynam czuć, że żyję. I coraz bardziej pragnę zmieniać swoje życie na lepsze... i nie są to tylko moje puste obietnice wypowiedziane ot tak, dla zasady, ale zaczynam te postanowienia wprowadzać w życie.

I nie ogranicza się to tylko do mojej strony fizycznej. Zaczynam też zmieniać swoją psychikę, swój tok myślenia, wyrzucam z głowy myśli, których w niej być nie powinno. O dziwo, coraz lepiej radzę sobie bez W. ... nawet fakt, że poszłam dzisiaj na Magdalenkę nie zrobił na mnie aż tak dużego wrażenia, jak zrobiłby jakiś czas temu. Ja już sama nie wiem, czy to dobrze. Boję się, te piękne, ale niestety równocześnie bolesne wspomnienia schowały się gdzieś głęboko w mojej podświadomości, za jakąś niewidzialną ścianą, która nie pozwala im się w pełni wydostać, ale powrócą za jakiś czas, w najmniej oczekiwanym momencie i to ze zdwojoną siłą. Póki co, robię wszystko, żeby do tego nie dopuścić i szczerzę wierzę, że mi się to uda, bo z dnia na dzień umacniam się w przekonaniu, że teraz będzie tylko coraz lepiej. I jestem przekonana, że jeśli bardzo tego chcę to tak będzie.

Późna już godzina, a ja zamiast iść spać, to siedzę i robię wszystko, żeby tylko ściągnąć jak najdłużej, mimo, że jutro przede mną perspektywa wstania o bardzo wczesnej porze, a potem kilkugodzinnej podróży. Czasami sama siebie nie rozumiem...

XOXO,
Pani Zrzęda


sobota, 12 stycznia 2013

To jest jeden z tych dni (które niestety coraz częściej mi się zdarzają), kiedy nie masz ochoty robić nic - jedynie siedzieć i zbijać bąki, chociaż ostatecznie to też można uznać za jakieś zajęcie. Lenistwo przybiera formę wielkiego pająka, który oplata Cię swoją wstrętną, lepką pajęczyną i nawet nie myśli, żeby Cię wypuścić. Może to wpływ tej "śniegowo - zmulaszczej" pogody, może tego, że jeszcze cały czas wewnątrz mnie toczy się walka leukocytów z małymi wrednymi stworzonkami, zwanymi powszechnie wirusami, a może dlatego, że po raz kolejny położyłam się późno spać, przy czym musiałam wstać dosyć wcześnie, bo przecież matematyka sama się nie powtórzy.

I znowu naszło mnie na słodko-gorzkie wspomnienia. Przeraża mnie fakt jak bardzo jestem nudna, monotematyczna i do bólu sentymentalna ostatnimi czasy ... momentami mam ochotę walnąć się czym ciężkim w głowę, bo zaczynam mieć dosyć tych powracających jak bumerang tematów. Jeśli ja sama tego nie uczynię, to pewnie zrobi to niedługo ktoś z mego najbliższego otoczenia. No cóż, w wieku lat 18 zaczynam robić się jak stary zgorzkniały dziad, co to tylko siedzi na taborecie, zrzędzi i narzeka jak mu źle i niedobrze. Chyba wiec jednak nie bez powodu podpisuję się jako Miss Grumbler.

Gdy wracałam dzisiaj z zajęć miałam ochotę pójść na Magdalenkę. Ciekawa jestem jak tam jest zimą. Myślę, że wygląda pięknie, zresztą nie było pory, kiedy tak nie wyglądała. A może tylko tak mi się wydaje? Nie ukrywam, że nie potrafię spojrzeć na to miejsce obiektywnie, bo darzę je ogromnym sentymentem. Dla większości ludzi - zwykła górka w małym parku, dla mnie - cały kalejdoskop związanych z nią wspomnień. Lubiłam tam przychodzić z W.. To był nasz raj, nasza własna mała utopia, gdzie działy się niby całkiem zwyczajne rzeczy, które jednak miały dla mnie magiczny wymiar. Leżenie na trawie i śmianie się do rozpuku z błahostek, trzymanie za ręce, patrzenie nocą na gwiazdy, a w dzień na chmury i doszukiwanie się jakichś określonych kształtów w tych ulotnych obłokach, czy chociażby wspólne picie kawy na ławce tuż obok... to wszystko składało się na moją osobistą definicję szczęścia. Żałowałam, że nie dało zatrzymać się czasu lub sprawić, że życie składa się tylko i wyłącznie z takich momentów.

Czy to normalne tak za kimś tęsknić? A może ja po prostu tęsknię za tymi dobrymi chwilami, bo boję się, że już nigdy nie będę czuła się tak dobrze? Nie wiem. Boję się, że już nigdy tak nikogo nie pokocham.



piątek, 11 stycznia 2013

Dwa razy straciłam tego samego człowieka. Najpierw jako ukochaną osobę, teraz jako przyjaciela. Sama nie wiem, co bolało bardziej, ale nigdy się nie spodziewałam, że po raz drugi złamie obietnicę. Nie po tym, co stało się 4 miesiące temu, nie po tym jak dałam drugą szansę mimo, że obiecałam sobie, że tej szansy nigdy nie będzie, nie po tym jak dostałam zapewnienie, że nigdy nie zniknie z mego życia. Potrzebowałam W. w swoim w życiu w jakiejkolwiek postaci. Byłam w stanie znieść nawet nocne telefony i opowiadania o tym, jaka Z. jest wspaniała, jak bardzo ją kocha, jak nie może bez niej żyć i jak czuje się z nią wyśmienicie. Chciałam tylko, żeby ta osoba była. Nic więcej.

Męczyłam się przez 4 miesiące. Robiłam rzeczy, których nie powinnam była robić, w mojej głowie roiły się myśli, których być nie powinno. Potrafiłam wracać do domu okrężną drogą, tylko po to, by pojawić się w miejscu, które mi się z W. kojarzyło lub gdzie potencjalnie mogłam W. spotkać, jednak nigdy tak się nie stało. Zastanawiałam się chodząc w tamte miejsca, czy te spotkanie, które miało miejsce 4 miesiące temu, a mianowicie scena niczym z filmu "Och Karol", którą (o zgrozo) ja zorganizowałam, wpłynęło jakkolwiek na W., czy nauczyło czegoś i uświadomiło, jak wiele ludzi ta osoba skrzywdziła... Tak bardzo chciałam zapomnieć, tak bardzo chciałam wyrzucić to wszystko z mojej głowy, modliłam się i błagałam Boga, żeby mi pomógł, żeby dał siłę, żeby przyniósł ulgę, ale jednocześnie robiłam rzeczy, (często podświadomie), które były sprzeczne z tym, czego tak bardzo pragnęłam.

Pewnego wieczora, a właściwie nocy wszystkie moje dotychczasowe wielkie założenia i plany, że W. nie ma i nie będzie w moim życiu legły w gruzach. Wszystko przez mojego przyjaciela (a może dzięki niemu? bo tak właściwie to nie potrafię stwierdzić, czy żałuję, że doszło do tego zdarzenia), który bezceremonialne wyrwał mi z ręki telefon i zadzwonił do W. Udawałam, że się bronię, bo chyba chciałam, żeby to zrobił, ale jednocześnie tak bardzo się wstydziłam faktu, że się złamałam, że uległam swoim zachciewajkom i bliżej nieokreślonym potrzebom, bo wiem dobrze, że gdybym się uparła, to nie pozwoliłabym mu, aby wykręcił ten  numer i zostawił wiadomość na poczcie głosowej W.. Skutkiem tego wszystkiego było naście nieodebranych połączeń, a następnie długa, ale zaskakująco oczyszczająca rozmowa.

Nie wiem, czy oczyszczająca to dobre słowo, ale w tamtym momencie poczułam się, jakby kamień, który siedział twardo przytwierdzony, spadł mi z serca, a ja na nowo mogłam zacząć oddychać. Swobodnie oddychać pełną piersią, jakbym zaczerpnęła powietrza pierwszy raz od tych cholernych 3 miesięcy. Poczułam się jak narkoman na głodzie, który w końcu dostał działkę.

Rozmowy nie pamiętam dokładnie, bo nie wierzyłam w to, co się dzieje i targały mną silne emocje, a wypitych wcześniej kilka kieliszków wódki także nie ułatwiało sprawy. Pamiętam za to, że płakałam, jak małe dziecko wyłam W. do słuchawki, siedząc w deszczu na mokrej ławce, tudzież chodząc z w te i wewte po niemniej suchej trawie. Pamiętam również słowa: "Dziękuję Ci za to, co zrobiłaś 3 miesiące temu, jestem teraz zupełnie innym człowiekiem. A Ty jesteś takim moim aniołem stróżem... nie płacz, proszę...". A potem usłyszałam jeszcze: " Ja po prostu się pogubiłam. Kochałam Cię sercem zagubionego człowieka".

Od tamtego dnia nic nie było takie, jakie miało być. Rozmowy o dziwo przychodziły nam z łatwością, co więcej, mam wrażenie, że dopiero teraz naprawdę dobrze nam się rozmawiało. A rozmawiałam z W. nader często, niemalże codziennie. Rozmowy za każdym razem były długie, z dnia na dzień coraz dłuższe. Nawet nie wiem kiedy mijały te 3 godziny.


Na samym początku chciałam walczyć o W.. Walczyć nie tylko jako o przyjaciela, ale także jako o osobę, z którą chciałam spędzić swoje życie. I to w dosłownym tego stwierdzenia znaczeniu, bo moja głowa potrafiła tworzyć wspaniałe wizje. Wspólne mieszkanie, śniadania, obiady, kolacje, wspólne spacery, wakacje, oglądanie filmów, włóczenie się w nocy po mieście, wspólne picie kawy - mocnej, ale z dużą ilością mleka... każde, nawet codzienne czynności, które przy tej osobie miały być czymś niezwykłym. Ale nie było rozmowy z W., przy której temat nie schodził na Pannę Z. - jaka ona jest wspaniała, jaka cudowna, jak dobrze się z nią czuje, jak niewyobrażalnie kocha, jak sobie nie wyobraża bez niej życia i  jak bardzo chce z nią robić te wszystkie rzeczy, o których pisałam wyżej. Więc musiałam to jakoś przełknąć i zaakceptować fakt, że to nie ja będę tą osobą, bo chciałam, żeby W. znowu nie zniknęła z mego życia. I w taki oto sposób zostałam sprowadzona tylko i wyłącznie do roli przyjaciela, ale mimo to, gdzieś tam głęboko w mojej podświadomości robiłam sobie nadzieje, chociaż dobrze wiem, że nie powinnam.

W międzyczasie doszło do dwóch spotkań, o czym oczywiście Panna Z. nic nie wiedziała. Z resztą o tym, że rozmowy odbywały się prawie codziennie także. Bardzo bałam się pierwszego spotkania (z resztą nie tylko ja), ale jak się potem okazało obawy były niepotrzebne. Fakt - gdy stanęłam w drzwiach mieszkania W. wmurowało mnie, tak jakbym zupełnie nie spodziewała się, że zastanę tam tę własnie osobę, ale po chwili wylądowałam w ramionach owej i poczułam, że w końcu wszystko jest w porządku.

A teraz straciłam to wszystko bezpowrotnie. Wspaniała Panna Z. zabrała mi najpierw ukochaną osobę, a teraz przyjaciela. Dowiedziała się o moim wznowionym kontakcie z W., po czym kazała go natychmiast zerwać. To był jeden z najbardziej przykrych telefonów, jaki kiedykolwiek otrzymałam. "Stoję teraz między młotem, a kowadłem. Nie wiem co mam robić... Chyba lepiej będzie, jeśli każde z nas pójdzie w swoją stronę, ułoży swoje życie. Nie chcę Cię skrzywdzić.". Zapytałam, czy to ma oznaczać koniec. Nie umiała mi powiedzieć tego wprost.

Wybaczyłam. Nie potrafię się na W. gniewać. Miałam, mam i chyba na zawsze będę mieć cholerny sentyment do tej osoby i co by się nie stało, zawsze będzie zajmować kawałek mego serca, do którego nikt inny dostępu mieć nie będzie. Na początku znów poczułam ten rozpierający ból i poczucie, że nie wiem, co mam dalej robić ze swoim życiem. Potem nie czułam nic. A teraz? Teraz czuję ogromny żal do W. i tęsknotę za tym, co straciłam i czego nigdy juz nie odzyskam: osobę, która jest mi do życia potrzebna. W jakiejkolwiek formie. Boli mnie nawet sama myśl, że nigdy już nie zamienimy słowa, że już nigdy więcej nie będziemy się śmiać leżąc na naszej Magdalence, że już nigdy nie wypijemy razem naszej ukochanej latte. Nie jestem w stanie dać trzeciej szansy, chociaż czuję, że będę o tę szansę poproszona.

czwartek, 10 stycznia 2013

I od czego by tu właściwie zacząć? Mówią zawsze, że należy zaczynać od początku, tylko gdzie jest ten początek - nie wiem. Mam wrażenie, że w ostatnim czasie w moim życiu jest wiele takich "początków". Każdy sygnalizuje coś innego, kończy jedno, a rozpoczyna drugie, ale który jest tym właściwym? Na to pytanie odpowiedzieć nie umiem.

Nie będę się tu rozpisywać o tym, jakim nieszczęśliwym człowiekiem jestem, bynajmniej nie chcę tego robić, bo czy to ma jakikolwiek sens? Nie wiem. Oj zdecydowanie za często te stwierdzenie pojawia się w moim osobistym słowniku. Poza tym nie mogę powiedzieć, że jestem nieszczęśliwa, bo mam tak naprawdę wszystko, czego mi potrzeba, jednak do pełni szczęścia czegoś mi brakuje - takiej małej cząstki, elementu i póki co, nie potrafię stwierdzić, czym to tak naprawdę jest. Mam wrażenie, ze tkwię zawieszona w jakiejś dziwnej przestrzeni, w osobistej bańce mydlanej tudzież szklanej kuli, której ściany przebić nie umiem, ale staram się to robić każdego dnia i czuję, że owa ściana robi się powoli coraz cieńsza. Za to jedyną z niewielu rzeczy, którą na pewno mogę stwierdzić to fakt, że jestem innym człowiekiem, niż byłam jakiś czas temu... rok, może półtora, ciężko określić tu jakąś konkretną granicę. Dużo się dzieje, bardzo dużo. Nie zawsze dobrze, ale wiem, za to, że nie bez przyczyny. Coś się kończy, coś zaczyna,bo przecież życie to ciągły ruch, zmiany, swoiste koło fortuny, które obdarza nas całym wachlarzem różnorodnych zdarzeń, na które wpływu często nie mamy. Jedynie pozostaje wierzyć w to, że Bóg wie co robi, że postawił mnie na takiej ścieżce życia, która nie jest ślepą ulicą, lecz autostradą prowadzącą do szczęścia i poczucia, że jestem spełnionym człowiekiem.

Ot mnie napadło na pisanie. Oby było tak jak najczęściej, bo czasami od tego natłoku myśli robi mi się w głowie tak zwany "mindfuck", chociaż tak naprawdę ciężko stwierdzić co siedzi w tej mojej głowie. I mimo, że mam przy sobie mnóstwo ludzi, takich osobistych aniołów, którzy pomagają mi każdego dnia i czuwają nad tym, żebym znowu nie zrobiła jakiegoś głupstwa, to są rzeczy, które bywają na tyle oderwane od rzeczywistości , że po prostu nie mam ani ochoty ani sumienia zadręczać ich tymi z  dupy wyjętymi rozterkami.

Kończę już, bo za chwilę zasmarkam całą klawiaturę. Wirusy i bakterie bardzo mnie kochają w ostatnim czasie. Mam nadzieję, że szybko wydobrzeję, bo mam mnóstwo spraw do załatwienia, których to z dnia na dzień przybywa, a ja sobie po prostu bezwładnie leżę i czekam na to, aż przestanie się ze mnie lać niczym z wodospadu. Eh, nadzieja fajna sprawa.

XOXO,
Pani Zrzęda