piątek, 11 stycznia 2013

Dwa razy straciłam tego samego człowieka. Najpierw jako ukochaną osobę, teraz jako przyjaciela. Sama nie wiem, co bolało bardziej, ale nigdy się nie spodziewałam, że po raz drugi złamie obietnicę. Nie po tym, co stało się 4 miesiące temu, nie po tym jak dałam drugą szansę mimo, że obiecałam sobie, że tej szansy nigdy nie będzie, nie po tym jak dostałam zapewnienie, że nigdy nie zniknie z mego życia. Potrzebowałam W. w swoim w życiu w jakiejkolwiek postaci. Byłam w stanie znieść nawet nocne telefony i opowiadania o tym, jaka Z. jest wspaniała, jak bardzo ją kocha, jak nie może bez niej żyć i jak czuje się z nią wyśmienicie. Chciałam tylko, żeby ta osoba była. Nic więcej.

Męczyłam się przez 4 miesiące. Robiłam rzeczy, których nie powinnam była robić, w mojej głowie roiły się myśli, których być nie powinno. Potrafiłam wracać do domu okrężną drogą, tylko po to, by pojawić się w miejscu, które mi się z W. kojarzyło lub gdzie potencjalnie mogłam W. spotkać, jednak nigdy tak się nie stało. Zastanawiałam się chodząc w tamte miejsca, czy te spotkanie, które miało miejsce 4 miesiące temu, a mianowicie scena niczym z filmu "Och Karol", którą (o zgrozo) ja zorganizowałam, wpłynęło jakkolwiek na W., czy nauczyło czegoś i uświadomiło, jak wiele ludzi ta osoba skrzywdziła... Tak bardzo chciałam zapomnieć, tak bardzo chciałam wyrzucić to wszystko z mojej głowy, modliłam się i błagałam Boga, żeby mi pomógł, żeby dał siłę, żeby przyniósł ulgę, ale jednocześnie robiłam rzeczy, (często podświadomie), które były sprzeczne z tym, czego tak bardzo pragnęłam.

Pewnego wieczora, a właściwie nocy wszystkie moje dotychczasowe wielkie założenia i plany, że W. nie ma i nie będzie w moim życiu legły w gruzach. Wszystko przez mojego przyjaciela (a może dzięki niemu? bo tak właściwie to nie potrafię stwierdzić, czy żałuję, że doszło do tego zdarzenia), który bezceremonialne wyrwał mi z ręki telefon i zadzwonił do W. Udawałam, że się bronię, bo chyba chciałam, żeby to zrobił, ale jednocześnie tak bardzo się wstydziłam faktu, że się złamałam, że uległam swoim zachciewajkom i bliżej nieokreślonym potrzebom, bo wiem dobrze, że gdybym się uparła, to nie pozwoliłabym mu, aby wykręcił ten  numer i zostawił wiadomość na poczcie głosowej W.. Skutkiem tego wszystkiego było naście nieodebranych połączeń, a następnie długa, ale zaskakująco oczyszczająca rozmowa.

Nie wiem, czy oczyszczająca to dobre słowo, ale w tamtym momencie poczułam się, jakby kamień, który siedział twardo przytwierdzony, spadł mi z serca, a ja na nowo mogłam zacząć oddychać. Swobodnie oddychać pełną piersią, jakbym zaczerpnęła powietrza pierwszy raz od tych cholernych 3 miesięcy. Poczułam się jak narkoman na głodzie, który w końcu dostał działkę.

Rozmowy nie pamiętam dokładnie, bo nie wierzyłam w to, co się dzieje i targały mną silne emocje, a wypitych wcześniej kilka kieliszków wódki także nie ułatwiało sprawy. Pamiętam za to, że płakałam, jak małe dziecko wyłam W. do słuchawki, siedząc w deszczu na mokrej ławce, tudzież chodząc z w te i wewte po niemniej suchej trawie. Pamiętam również słowa: "Dziękuję Ci za to, co zrobiłaś 3 miesiące temu, jestem teraz zupełnie innym człowiekiem. A Ty jesteś takim moim aniołem stróżem... nie płacz, proszę...". A potem usłyszałam jeszcze: " Ja po prostu się pogubiłam. Kochałam Cię sercem zagubionego człowieka".

Od tamtego dnia nic nie było takie, jakie miało być. Rozmowy o dziwo przychodziły nam z łatwością, co więcej, mam wrażenie, że dopiero teraz naprawdę dobrze nam się rozmawiało. A rozmawiałam z W. nader często, niemalże codziennie. Rozmowy za każdym razem były długie, z dnia na dzień coraz dłuższe. Nawet nie wiem kiedy mijały te 3 godziny.


Na samym początku chciałam walczyć o W.. Walczyć nie tylko jako o przyjaciela, ale także jako o osobę, z którą chciałam spędzić swoje życie. I to w dosłownym tego stwierdzenia znaczeniu, bo moja głowa potrafiła tworzyć wspaniałe wizje. Wspólne mieszkanie, śniadania, obiady, kolacje, wspólne spacery, wakacje, oglądanie filmów, włóczenie się w nocy po mieście, wspólne picie kawy - mocnej, ale z dużą ilością mleka... każde, nawet codzienne czynności, które przy tej osobie miały być czymś niezwykłym. Ale nie było rozmowy z W., przy której temat nie schodził na Pannę Z. - jaka ona jest wspaniała, jaka cudowna, jak dobrze się z nią czuje, jak niewyobrażalnie kocha, jak sobie nie wyobraża bez niej życia i  jak bardzo chce z nią robić te wszystkie rzeczy, o których pisałam wyżej. Więc musiałam to jakoś przełknąć i zaakceptować fakt, że to nie ja będę tą osobą, bo chciałam, żeby W. znowu nie zniknęła z mego życia. I w taki oto sposób zostałam sprowadzona tylko i wyłącznie do roli przyjaciela, ale mimo to, gdzieś tam głęboko w mojej podświadomości robiłam sobie nadzieje, chociaż dobrze wiem, że nie powinnam.

W międzyczasie doszło do dwóch spotkań, o czym oczywiście Panna Z. nic nie wiedziała. Z resztą o tym, że rozmowy odbywały się prawie codziennie także. Bardzo bałam się pierwszego spotkania (z resztą nie tylko ja), ale jak się potem okazało obawy były niepotrzebne. Fakt - gdy stanęłam w drzwiach mieszkania W. wmurowało mnie, tak jakbym zupełnie nie spodziewała się, że zastanę tam tę własnie osobę, ale po chwili wylądowałam w ramionach owej i poczułam, że w końcu wszystko jest w porządku.

A teraz straciłam to wszystko bezpowrotnie. Wspaniała Panna Z. zabrała mi najpierw ukochaną osobę, a teraz przyjaciela. Dowiedziała się o moim wznowionym kontakcie z W., po czym kazała go natychmiast zerwać. To był jeden z najbardziej przykrych telefonów, jaki kiedykolwiek otrzymałam. "Stoję teraz między młotem, a kowadłem. Nie wiem co mam robić... Chyba lepiej będzie, jeśli każde z nas pójdzie w swoją stronę, ułoży swoje życie. Nie chcę Cię skrzywdzić.". Zapytałam, czy to ma oznaczać koniec. Nie umiała mi powiedzieć tego wprost.

Wybaczyłam. Nie potrafię się na W. gniewać. Miałam, mam i chyba na zawsze będę mieć cholerny sentyment do tej osoby i co by się nie stało, zawsze będzie zajmować kawałek mego serca, do którego nikt inny dostępu mieć nie będzie. Na początku znów poczułam ten rozpierający ból i poczucie, że nie wiem, co mam dalej robić ze swoim życiem. Potem nie czułam nic. A teraz? Teraz czuję ogromny żal do W. i tęsknotę za tym, co straciłam i czego nigdy juz nie odzyskam: osobę, która jest mi do życia potrzebna. W jakiejkolwiek formie. Boli mnie nawet sama myśl, że nigdy już nie zamienimy słowa, że już nigdy więcej nie będziemy się śmiać leżąc na naszej Magdalence, że już nigdy nie wypijemy razem naszej ukochanej latte. Nie jestem w stanie dać trzeciej szansy, chociaż czuję, że będę o tę szansę poproszona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz